Deep Fried Mars Bar w Edynburgu |
Od razu mówię. To ciekawostka. Dla kulinarnych kaskaderów, których stan własnych arterii obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg. Miałem tego okazję spróbować. Pierwszy kęs oszałamia. W głowie huczą zderzenia skonfundowanych endorfin, które nie wiedzą, w którą stronę lecieć. Potem spod słonawej panierki skąpanej w gorącej fryturze – efekt taki, jakby reakcje Maillarda i karmelizację przeprowadzić w cyklotronie – wylewa się podbita słonością słodycz, karmel do kwadratu, tłuszcz do sześcianu. Zaczynają drętwieć palce u nóg, serce pompuje adrenalinę, w uszach dzwoni, pramałpa w przysadce mózgowej wyje. Z ostatnim kęsem, oblizując palce, czuje się jak żołądek zmienia bieg na wyższy i dociska gaz, jak chrzęszczą w żyłach miażdżycowe płytki…
Szkockie smażalnie to miejsca, gdzie smażenie podniesiono do rangi sportu ekstremalnego. Smaży się tam wszystko – kiełbaski, ananasa, nawet kawałki pizzy. I, cholera, nigdzie na świecie, nawet w Belgii nie jadłem frytek tak bardzo przypominających mi frytki mojego dzieciństwa.
Ktoś kiedyś – a ściślej w 1995 r. w Stonehaven nieopodal Aberdeen – w ramach chyba żartu albo przez przypadek, wymyślił smażenie w głębokim tłuszczu batonika Mars utytłanego w cieście naleśnikowym. Niedługo później można go było znaleźć we wszystkich chip-shopach. To, co i tak wystarczająco niezdrowe, podniesiono do potęgi – tworząc najlepszą chyba zarazem metaforę szkockiej kuchni. Aż się producent Marsów od tego oficjalnie zdystansował – nawet oni tego nie udźwignęli. Dziś stanowi raczej atrakcję turystyczną niż składnik diety – w przeciwnym razie Szkoci byliby dziś tym, czym są dziś Scytowie czy Hunowie: plemieniem dumnym, sławnym i wymarłym – ale wciąż stanowi wyzwanie dla amatorów ekstremalnych wrażeń.
Piszę o tym dlatego, że dostałem właśnie pocztówkę prosto z Edynburga – thanks, Robin! – którą koniecznie chciałem Wam pokazać. Nie próbujcie tego w domu! A jak spróbujecie, to nie mówcie potem, że nie ostrzegałem.
(C) Ian McIntosh / Life in CONTEXT.co.uk |
Ja jadlam i musze przyznac, ze mi smakowalo, choc za marsami nie przepadam;) Mimo wszystko w Edynburgu ten przysmak jest malo popularny, natomiast w Glasgow mozna kupic w wielu take-awayach czy innych fish&chips 😉
przysmak dla tych ,którzy słodkie uwielbiają po niebiosa ,i w Irlandii po sportowych treningach ,chłopcy uzupełniają takim deserkiem spalone kalorie … i herbatkę piją przez TWIXA (JAK RURKA)
To jest tak złe , tak bardzo złe , że spróbować muszę! Spróbuje kęs a resztę oddam jakiemuś chodzielcowi co to mu nie zaszkodzi. Ps- Recenzja świetna 🙂
WOW!! Jest masakryczny, też bym go chętnie zjadła, dla tych wszystkich doznań o których piszesz 🙂 Zastanawia mnie, czy mars smażony jest w tej samej fryturze co kartofel i kiełbaska czy ma specjalne, niezależne stanowisko…
Zamiast wstępu:
Podobnie jak Makłowicz nie wierzę w cholesterol. Im bardziej nie wierzę, tym bardziej go nie mam, a badania okresowe chyba (?!) nie kłamią. Nagminnie smażę na smalcu (patrz: mój awatar w sieci).
Niemniej, kurna, nawet dla podkreślenie, że mam "zdrową" kuchnię dla modelek i celebrytów w d…, nie zjadłabym smażonego Marsa, bo jest SŁODKI!
P.S. Jak chcesz się dowiedzieć, kiedy u mnie Dziadzio Maillard drapie się z lubością po brzuszku, to polecam kiszkę we flaku długo wypiekana na smalcu, np. taką:
http://mamamarzynia.blogspot.com/2010/03/kiszka-we-flaku.html
Sama mysl o takim batoniku zatyka mi arterie 🙂
hm bylem pare razy w Edynburgu ale nie trafilem jakos, ale bede znow w szkocji przejazdem przez Glasgow wiec tam poszukam 🙂
To ze smazone to sie nie boje bo jak wiadomo tluszcz nie szkodzi, gorzej ze ten karmel (weglowodany do potegi) ale co tam raz mozna 😉
Super opis stary!
Adas
Recenzja mistrzostwo!!!