U Bratanków znad Niziny Panońskiej w temacie wina dzieje się ostatnio dużo i fantastycznie. Po dekadach komuny, która taki na przykład Tokaj przerobiła na jeden wielki winiarski kołchoz, odtwarzają się winiarskie rody i tradycje, a z drugiej strony nadciąga enologiczna nowoczesność. Efekty są doskonałe, i Bratanki mogą już dziś spokojnie stawać w szranki z winemakerami Francji czy Włoch (ponoć zeszłoroczny konkurs win burgundzkich wygrał właśnie Węgier). Dopiero co wróciliśmy z Lepszą Połową ze spóźnionego urlopu, który postanowiliśmy spędzić w Villany. O tym, jak było, co było i jak smakowało – pisałem w poprzednim poście [tutaj].
No dobrze – zapytał nas przyjaciel po kolejnym entuzjastycznym esemesie. – Wino winem, ale jakie macie zakąski? No i tu się, niestety, zaczynają schody…
Nie chcę być niesprawiedliwy, ale po pobycie na węgierskiej prowincji mam nieodparte wrażenie, że ta kuchnia nie wyszła jeszcze z postkomunistycznej ery, w której pierś kurczaka z serem żółtym uchodziła za rarytas, a wywinięty plaster pomarańczy za elegancję. Jestem pewien, że w kuchniach takiego na przykład Budapesztu dzieją się rzeczy piękne, ważkie i rozkoszne, ale, kurde, próba stołowania się na prowincji kończyła się nieodmiennie tak samo. Nie w tym rzecz, że ta kuchnia potrzebuje swojego Modesta Amaro czy Karola Okrasy, ta kuchnia potrzebuje swojego Roberta Makłowicza, na miłość boską, żeby uświadomił, jakie skarby mają a ich nie wykorzystują (ryby! papryki! owoce!), ta kuchnia potrzebuje swojej Magdy Gessler, żeby wtargnęła na zaplecze i zrobiła rozpiernicz, w głowach poprzestawiała, choćby ceną za to miało być dekorowanie sali jadalnej wstążkami i kwiatuszkami.
Nawet próba sięgnięcia po klasyki kończyła się zawodem. Babgulyás trzeba było szukać ze świecą, a to trochę tak, jakby w prowincjonalnym polskim barze nie dało się zamówić bigosu. Zgoda, do babgulyás pasuje raczej kufel piwa niż kieliszek wina, ale żeby w zamian było chociaż coś innego… Babgulyás, który dostałem w knajpie o pewnych jednak aspiracjach, przypominał świnię rozjechaną przez pociąg i utopioną w garze fasolki po bretońsku.
Wokół Villany pełno jest stawów rybnych – robiłem więc sobie nadzieje na halászlé – mocno napaprykowaną zupę rybną. I nie zawiodłem się, doskonała była. No więc się rozochociłem, i ryb mi się zachciało, i następnego dnia zamówiłem danie, które w angielskojęzycznej wersji karty figurowało jako cottage cheese noodles with catfish stew. Wyobraźnia naiwna podpowiedziała mi coś na kształt leniwych lub kopytek zanurzonych w smakowitej potrawce z suma. Przyznacie – brzmi doskonale. Dostałem łazanki z serem białym (coś takiego, jak kluski z serem z dzieciństwa, tylko kwaśne), polane zredukowaną lekko zupą ze wczorajsza.
Choć wieść niesie, że na Węgrzech można zjeść świetne kozie sery, a cóż przyjemniejszego można postawić przed żądnymi wina konsumentami niż deskę dobrze dobranych do trunku serów, to jednak winiarze w Villany opanowali tylko sztukę krojenia w kostkę dwóch rodzajów sera – zwykłego żółtego i żółtego wędzonego (owszem, lepiej już było zamówić talerz paprykowanych kiełbas – w tym są Bratankowie świetni).
Choć wino prosi się o ciepłą przekąskę, to jedynym, co można zamówić w niektórych lokalikach, są lepeny, czyli madziarska odpowiedź na pizzę. Nie jest to złe – na tyle, na ile dobra jest wędlina i żółty ser na placku z drożdżowego ciasta posmarowanym czosnkowym sosem – ale jednak z zaplecza co i rusz dobiegało demaskatorskie „ping!” mikrofalówki.
Choć wokół papryk było zatrzęsienie, uginały się pod nimi stragany i półki w sklepach, słońce jesienne je dogrzewało, spod dachów stodółek zwisały wieńce czerwonych jak piekło suszonych papryczek, to jedyną formą papryki, jakiej można było spróbować w lokalnych knajpach, był smętny plaster mający robić za dekorację do frytek i piersi z kurczaka.
Tak mnie to wkurzyło, że przed wyjazdem naładowałem bagażnik cudną węgierską papryką i po powrocie sam sobie zrobiłem lecsó. Czyli leczo.
Oczywiście, wariantów lecsó jest tyle, ile jest węgierskich gospodyń domowych. Sam się kiedyś też z wariacją na temat leczo na tym blogu mierzyłem [tutaj]. W niektórych domach lecsó zaciąga się jajkiem, w innych dodaje ryżu. Ja sięgnąłem do książki Tamása Bereznay’ego, promotora węgierskiej kuchni, byłego szefa kuchni węgierskiego prezydenta. Ta książka to bardzo fajne świeże spojrzenie na węgierską klasykę.
Potrzebujesz:
- 2 kg papryki – ja miałem świeżą paprykę węgierską. Kurde, naprawdę nie przesadzam – różnica w porównaniu z napompowanymi wodą i nawoskowanymi monstrami importowanymi z Hiszpanii jest ewidentna. Węgierska papryka jest bardziej skoncentrowana, mięsista, wytrawniejsza jakby. Jeśli nie masz takiej papryki, użyj najlepiej polskiej, białej papryki.
Z lewej papryka węgierska, z prawej importowana z Hiszpanii |
- 4 średnie cebule – użyłem czerwonych.
- 1 kg dojrzałych i pachnących pomidorów – jeśli masz w zasięgu tylko niepachnące wyroby pomidoropodobne z supermarketu, śmiało użyj 2 puszek pomidorów. Ja tak zrobiłem.
- 200 g surowego boczku
- laskę dobrej, wieprzowej kiełbasy
- 8 dobrych frankfurterek. Tu słowo o mięsie: ostatnio staram się sięgać wyłącznie po mięso, co do którego jestem pewien, że zwierzę było hodowane w godziwych warunkach i zabite bez zadawania zbędnego cierpienia. W Polsce to wciąż strasznie trudna sztuka, choć kupienie np. kurczaka zagrodowego przestaje powoli być wyczynem. Jest też mięso z prosiaków razy puławskiej, które – jak mi mówiono – da się hodować tylko wolnowybiegowo. Rzecz jasna, takie mięso jest droższe, więc jem mniej mięsa, ale dobrze mi z tym, że żaden skurwiel nie znęcał się nad zwierzęciem, które jem, żeby zmaksymalizować swoje zyski. Ale to temat na osobny wpis…
- Węgierską słodką mieloną paprykę csemege. Dużo. Bardzo dużo. I, jeśli masz, 3-4 strąki czerwonej węgierskiej podsuszanej papryczki, takiej jaką sprzedaje się na Węgrzech nanizaną na te słynne girlandy.
- Węgierską ostrą mieloną paprykę o uroczej nazwie csípős csemege i/lub , jeśli masz, 2 strąki ostrej węgierskiej papryczki (możesz śmiało użyć strąków chili
- sól, pieprz
Boczek pokrój w kostkę, kiełbasę w grube plastry, paprykę pociachaj grubo – usunąwszy z niej gniazda nasienne. Robimy rustykalne danie, sycące i rozgrzewające, nie ma tu miejsca na ceregiele. Cebulę poszatkuj w kostkę. Jeśli masz małe, czerwone papryczki, pokrój je w cieniutkie plastry. Tak samo zrób z ostrą papryczką lub chili. Jeśli używasz świeżych pomidorów – pokrój je byle jak, zachowując gniazda nasienne is sok, który z nich wypłynie.
Pamiętaj – w węgierskiej kuchni mielonej papryki nigdy nie jest za wiele, możesz jej dodawać dopóki nie zacznie się wytrącać z roztworu i krystalizować na brzegach naczynia 🙂
Tak, mnie się chce sięgnąć w głąb ekranu po ten rondel 🙂
Ale mi zrobiłeś smaka na węgierską paprykę! Niestety w domu ostała się tylko suszona 🙂 Pysznie, apetycznie – idealnie na taki pochmurny dzień 🙂
Kurcze, kurcze, a mnie się wędzona skończyła, a lepszych zapasów nie mam. Jak rozbiję monitor, to wyślę Ci fakturę 😉
Pozdrowić. Twoje leczo jak zwykle wypasione.
Moje jak zwykle mniej subtelne http://facetwquchni.be/leczo/
Dobrze Cię widzieć. Ojtam, subtelność to nie jest katerogia dotycząca leczo. Przeciw curry i imbirowi z obowiązku protestuję, ale pełna zgoda, że kuchnia bez kapsaicyny prawdziwą kuchnią nie jest.
"Węgry to europejski Meksyk" – Love it!
Szacun.
Witam, jestem nową czytelniczką strony i jeszcze się nie rozgościłam, więc zapytam wprost, o co chodzi z pisownią? skąd te kropki zamiast przecinków i spacji? To wina platformy czy ustawień? Przyznam szczerze, że trochę mnie to denerwuje jako odbiorcę. Pozdrawiam.
??? Jakie kropki zamiast przecinków i spacji? O_o
Dawno temu, za tej powszechnie nazywanej brzydkiej komuny, mozna było kupic w Polsce węgierską paprykę dość łatwo. Wtedy robiłam leczo bardzo podobnie. Frankfurterki były luksusem, ale w niczym nie ustępowała polska kiełbasa, surowa, aromatyczna, ostro przyprawiona. To, co teraz można kupić pod tą sama nazwą to jakaś rzewna imitacja.
Twoje leczo pachnie przez ekran