Discomfort Food: egzorcyzmowanie brukselki

Moda się zrobiła wśród blogerstwa, żeby pisać o comfort food – co z angielska tłumaczyłoby się jako jedzenie kojące. Rozpisuje się więc blogerstwo kulinarne o potrawach swego dzieciństwa, o daniach pobudzających pamięć autobiograficzną do odtwarzania najpiękniejszych wspomnień i wzruszających śladów pamięciowych. Bo smak i zapach – zmysły ściśle powiązane – są potężnymi kotwicami dla pamięci. Comfort food ma koić nerwy, wprawiać w nostalgię i poprawiać humor, jest jakoby panaceum na – cytując klasyka – “spleen, frustrację i oddech nierówny” (W. Młynarski, “Niedziela na głównym”).

Pojęcie comfort food wywodzi się z kręgu kulturowego, który w czasach naszego dzieciństwa oferował niepomiernie większą paletę smaków i zapachów, niźli nasz własny krąg Polski Ludowej. Ale pewne podstawy pozostają te same. Makaron z serem? Naleśniki z konfiturą (co z tego, że z powidłem, a nie z creme de maronnes albo z maple syrup)? Szarlotka? Schabowy z kapustą i młodymi ziemniaczkami? Jest taki wachlarz smaków (słodkie + tłuste + słone + skarmelizowane + pamiętane z dzieciństwa), który okazuje się lekiem na całe zło pod wieloma szerokościami geograficznymi.

Acz podobno nowe badania psychologów – tych fachowców od profesjonalnego pozbawiania ludzi złudzeń – dowodzą, że na pewnym etapie życia wszelkie radości dzieciństwa przestają nam smakować. Może nawet nie doceniamy rangi tego kryzysowego punktu zwrotnego: moment, w którym na smak lodów bambino w odpadającej polewie czekoladowej zareagowalibyśmy skrzywieniem, a na samą myśl o przesmażonych frytkach z papierowej torebki staje nam przed oczami nasz ostatni lipidogram, to chyba ważny komponent osiągania prawdziwej dorosłości.

Bo kto z nas w dzieciństwie nie marzył, że jak będzie duży, będzie miał całą szafkę pełną słodyczy? Być może spełniamy sobie jakoś to marzenie, kompletując barek z alkoholami i od czasu do czasu wzruszamy się smakiem żelkowych misiów. Ale gdy pamięć autobiograficzna podsuwa nam wtedy myśl, że tak naprawdę chcieliśmy być marynarzami – odpędzamy ją brutalnie.

Dlatego pomyślałem o discomfort food. Co, trzymając się logiki, tłumaczyłoby się z angielska jako jedzenie niepokojące.

Discomfort food to druga strona medalu. Jedzenie niepokojące jak niby dawno zapomniane, a jednak tkwiące w nas cierniem wspomnienie. Jak poczucie, że to, co niby dawno za nami, wciąż będzie o sobie przypominać, wytrącając nas ze stabilności. Wprawdzie zdaniem psychologów smak i zapach wyciągają z nas raczej głównie przyjemne wspomnienia (bo nasz mózg broni się przed zapamiętywaniem złych zdarzeń i przechowuje je w kawałkach, a czasem nawet wypiera), ale kto z nas nie zaznał nagłego dreszczu niepokoju, gdy zapach wątróbki przywołał nagle wspomnienie stołówkowej samotności i szkolnego stresu, a smak zupy jarzynowej sprawił, że w uszach zabrzmiało groźne “jak nie zjesz do końca, nie dostaniesz deseru!”?

Kulinarne dojrzewanie to moment, w którym bierzemy do ust pierwszą łyżkę flaczków, kiedy odwracają się smaki i kalafior czy kasza okazują się całkiem atrakcyjne, i gdy starcza nam odwagi, żeby wreszcie przełamać się do spróbowania wątróbki. Tak jak kryzys smaków dzieciństwa jest wejściem w dojrzewanie, tak przełom do smaków dorosłości może być ważnym weń krokiem.

Dlatego poskromiłem ciarki na plecach i kupiłem woreczek brukselki.


Mdła i rozgotowana, wypływająca podstępnie na powierzchnię zupy jarzynowej jak odgryzione przedramię w “Szczękach” Spielberga. Przez całe nasze dzieciństwo brukselka była traktowana z gruntu źle. Powiedzieć, że była wyścigowym rumakiem zaprzężonym do pługa – byłoby lekką przesadą, ale z pewnością była rasowym goldenem uwiązanym do łańcucha, żeby szczekał na listonosza.

Oto prosty sposób, żeby w kilkanaście minut przywrócić brukselkę swojemu kulinarnemu światu. Zawdzięczam go cyklowi You’re Doing It Wrong w serwisie Slate.com

Potrzebujesz:

  • 0,5 kilo brukselki
  • 2 łyżki dobrej musztardy – idealna byłaby musztarda Dijon, ale swojska, dobra sarepska też da radę
  • 2-3 łyżki sosu sojowego
  • trochę pieprzu
  • trochę oliwy

Rozgrzej piekarnik do 180 stopni. Brukselki umyj, przytnij zbrązowiałe głąby, i przetnij każdą wzdłuż na pół. Wrzuć do dużej miski. Dodaj musztardę, skrop sosem sojowym i oliwą, posyp pieprzem, i potrząśnij miską porządnie: trochę do przodu, raptownie do góry, i lekko do tyłu – tak, żeby nam brukselki podskoczyły, zatoczyły się po przedniej ściance miski, i ładnie się w dodatkach utytłały. Dokładnie jak w technice saute. Oczywiście, jeśli nie chce ci się z tym tak pieścić, możesz po prostu wziąć łyżkę i zamieszać – tylko nie porozwalaj brukselek.

Wyłóż blachę do pieczenia pergaminem i wysyp na nią brukselki tak, żeby tworzyły pojedynczą warstwę. Do piekarnika na przynajmniej pół godziny. W połowie pieczenia możesz przemieszać, a na koniec podnieść temperaturę lub włączyć grill w piekarniku, żeby się wszystko ładnie przyrumieniło.

Efekt przekona cię do brukselki. Odczaruje ją, egzorcyzmuje, wypędzi z niej złe duchy przeszłości. Będziesz chcieć jeść brukselkę teraz, zaraz, natychmiast, potem na zimno, a potem znowu.

Marynarzami już nie będziemy. Ale i tak jest fajnie.

Uwaga blogerzy! Uruchamiam akcję kulinarną: do dziś przechodzą cię ciarki na myśl o wątróbce, zupie mlecznej, szpinaku czy brukselce? Przygotuj je tak, żeby je egzorcyzmować, przepędzić złe wspomnienia, nadać im nowe smaki! Zapraszam do udziału na Durszlaku i w Zmiksowanych:
Kod należy skopiować i wstawić na swoją stronę.


  Discomfort food


Discomfort food

Discomfort food
Przepis bierze też udział w akcji:
Jesień pełna warzyw

2 komentarze

  1. Piszesz bardzo zachęcająco. Jednak poczekam jeszcze na dorośnięcie do brukselki, tak jak i do wątróbki, i flaczków. Za to dorosłam już do śledzi 🙂

  2. Brawooooooo !!!!!! co prawda do brukselki już jakiś czas temu się przekonałam, ale szukając nowego sposobu jak by ją upichcić trafiłam na Twojego posta. Pod wpływem Twoich słów wybrałam się w podróż do dziecinnych smaków i obrzydlistw, przedszkola, podstawówki, a potem szlaczkiem w dorosłość i uśmiałam się wiele razy, oraz uśmiechnęłam się kilka razy z nostalgią i ciepełkiem czytając Twoje konstrukcje słowne. Jak mawiają cud miódi orzeszki!! jak dla mnie bomba, nie mam bladego pojęcia czy cokolwiek z tego co opisujesz jest smaczne, ale ja się już najadłam czytaniem i jestem zadowolona 😀 Dziękuję!
    p.s. Brukselkę oczywiście sprawdzę żeby nie było 😉

Comments are closed.