Śliwkówka. Bo się nagle zrobiła jesień.

To nie był rok, który będzie się z sentymentem wspominało, siedząc w grudniu pod choinką ze szklanką whisky. Rozpędzony szaleńczo, przepracowany obłąkańczo, napięty i nerwowy. W dodatku jeszcze się nie skończył. Rok 2013 – co widać choćby po liczbie wpisów na niniejszym blogu – zapierniczał jak nienormalny, a frazesy w rodzaju “cholera, dopiero był maj / czerwiec / lipiec / sierpień… itd.” – wypowiadało się do znudzenia. I póki co, rok 2013 wcale nie zwalnia.

To był rok tak nakręcony, że nie zdążyłem nastawić nalewki vieux garçon – zanim się zorientowałem, dawno było już po sezonie na porzeczki, a o sezonie na truskawki nikt już nawet nie pamiętał. Bo tegoroczne truskawki to, umówmy się, jakaś porażka była i nieporozumienie. Spuśćmy na tegoroczne truskawki zasłonę milczenia.

Ale nie ma tak, żeby choć jednej nalewki nie nastawić.


Dlatego podczas ostatniego pobytu w Sandomierzu zrobiłem najazd na tamtejszą giełdę owocowo-warzywną. Bo Sandomierz, choć zdecydowanie nie jest miejscem gastronomicznie atrakcyjnym, to jest absolutnym zagłębiem sadowniczym. Coś się tam takiego fajnego z klimatem dzieje, i gleba na tamtejszych lessach jest taka, że owoce udają się, aż furczy. Sandomierz to takie miasto, gdzie z gotycko-barokowej skarpy rozpościera się widok na dolinę Wisły, hutę szkła i olbrzymie połacie blaszaków i bud rozstawionych na żywcem z poprzedniej epoki przeniesionym placu. To właśnie giełda owocowo-warzywna. Wizualny dramat, za to istny festiwal dla foodiesów.

Sandomierz przeżywa swoje dziesięć minut, do Sandomierza wali cała Polska, żeby na własne oczy zobaczyć “komendę, na której pracuje ojciec Mateusz” (serio, to podsłuchane), żeby poczłapać po bruku, po którym Artur Żmijewski popyla na rowerze, pokręcić się, kupić badziewie, zjeść byle co i wyjechać jeszcze tego samego dnia, a potem już nie wrócić. Miasto nie ma kompletnie pomysłu na to, jak ten efekt utrwalić, jak przyjezdnych zatrzymać, skłonić do powrotu, jakoś zahaczyć. Wymyśla na poczekaniu jakieś cuda na kiju, w rodzaju “typowych sandomierskich krówek”, “typowych sandomierskich zapałek” (tak!), czy “tradycyjnej zapiekanki po sandomiersku” (z szynką i serem). Tymczasem Sandomierz ma przynajmniej dwie rzeczy, na których kapitalnie mógłby budować swoją tożsamość, dwa unikatowe produkty, z którymi mogłaby go kojarzyć cała Polska. Pierwszy, to krzemień pasiasty. Drugi, to morele. A szerzej: owoce w ogóle.

No więc jestem na giełdzie owocowo-warzywnej. Dodajmy, że jest niedzielne popołudnie. A tam pomidory lima, jędrne w sposób niemal erotyczny. Jabłka wczesnojesienne w drewnianych paczkach, o szarawych, chropowatych nieco skórkach, z których smakiem te kwasowozielone, woskowane i smakujące szamponem potwory z supermarketu nie mogą się nawet równać. I śliwki. Starsi państwo siedzą na pace Żuka i częstują tymi śliwkami. To po prostu węgierki. Mniejsze dużo od tych napompowanych nawozami i twardych, które znacie ze swojego sklepu. Pod zębem prawie się rozpływają. I nagle przypomina się lato, wakacje u babci, sad i buczenie trzmieli. Ta węgierka ma dymny, powidłowy smak, przypomina dzieciństwo, takich śliwek już prawie nie ma. Właściciel Żuka uśmiecha się, widząc moją minę, i opowiada, że to z trzydziestoletniej śliwy, którą jeszcze dziadunio sadził. O święty Jezu.

No to nie namyślam się wiele. Skrzynka śliwek ląduje w bagażniku, po drodze jadę jeszcze po alkohol.

Potrzebujesz:

  • 1,5 – 2 kg węgierek
  • 1/2 l spirytusu
  • 1 l wódki
  • 20 – 30 dag cukru
  • dużego słoja ze szczelnym zamknięciem
  • oraz dużo cierpliwości i silnej woli, bo nalewka musi postać ze trzy miesiące.

Dzwonię do taty – nalewkowego wirtuoza. Obgadujemy temat. Generalnie jest tak, że w robieniu nalewek są dwie szkoły: jedna każe owoce zasypać cukrem, odstawić i potem zalać to alkoholem, druga na odwrót – zalać alkoholem, a potem nalew dosładzać. Metoda najprostsza i sprawdzająca się przy właściwie wszystkich owocach – tłumaczy tata – to zrobić wszystko od razu: na 1,5 kg owoców użyć pół litra spirytusu, litr wódki i maksymalnie 30 dag cukru (ale warto dodać mniej, zwłaszcza jeśli owoc słodki. Na te kapitalnie słodkie śliwki użyłem 20 dag na 1,5 kg). Przesypać cukrem owoce warstwami, zalać alkoholem, gotowe. Więc nie będziemy się certolić, zrobimy najprościej.

(Tymczasem mama wyrywa tacie słuchawkę. – A resztę śliwek sobie tylko lekko przesmaż, zasyp cukrem żelującym i do słoiczków! – komenderuje. No pewnie, że tak zrobię. Dziesięć minut roboty i fajowa galaretka ze śliwek do śniadania).

No dobra, jakoś tak mi wyszło, taki jakiś mam słój, że gdy wpakowałem do niego 3 kg śliwek, zmieściło mi się już tylko 1/2 spirytusu i litr wódki. Spodziewam się więc dużo bardziej skoncentrowanej nalewki. Ty możesz użyć większego słoja, pięciolitrowy powinien być w sam raz.

I w zasadzie nie ma co więcej tłumaczyć. Śliwki wydryluj. Przecinasz ostrym nożem na pół, kciukem wybijasz pestkę – po chwili złapiesz rytm, drylowanie śliwek to czynność niemal medytacyjna. Przygotuj sobie w szklance odpowiednią ilość cukru i na każdą warstwę owoców syp po trochu. Na koniec wlej pół litra wódki, pół litra spirytusu i drugie pół litra wódki (w ten sposób wyrównają się stężenia procentów 😉 ). Zamknij porząnie słój – nie chcesz, żeby alkohol się ulatniał, naprawdę tego nie chcesz. Przez pierwsze kilka dni potrząśnij co jakiś czas słojem, żeby cukier się rozpuścił. A potem schowaj słój na dno szafy i zapomnij o nim na trzy miesiące. Nalewka będzie gotowa na Boże Narodzenie.

Potem zlejesz ją znad owoców, możesz przefiltrować przez papierowy filtr do kawy, ale najlepszym sposobem na osad jest po prostu stara, dobra sedymentacja: jeśli wykażesz się hartem ducha i silną wolą, i pozwolisz nalewce postać chwilę w butelkach, osad sam opadnie. Ale mętna też jest dobra.

Rzecz jasna, im dłużej nalewka postoi w butelkach, im dłużej pozwolisz jej dojrzewać, tym będzie smaczniejsza. Ale, kurde, no nie wymagajmy od siebie za dużo. Zwłaszcza po takim roku jak 2013…

4 komentarze

  1. Fakt rok ten dziwny jest na maksa, dla mnie również… W kwestii śliwek – mam to szczęście, że mama mojej koleżanki ma ogród ze wspaniałymi śliwami, których owocami zostałam obdarowana (wylądowały w occie). Chyba się jeszcze wproszę na te jej śliwki, bo po przeczytaniu tego co napisałeś już widzę w kieliszku lekko mętny, o pięknym kolorze, rozgrzewający napój, smakowany powoli w zaciszu domowym przy ciepłym i magicznym świetle choinki 🙂

  2. Robiliśmy tej jesieni nalewkę z pigwowca … powoli zaczynam żałować , że tą najprostszą droga nie poszliśmy / w sensie , że wszystko od razu do słoja i na dno szafy / bo jak tak stoi toto w słoju i ciągle potrząsania wymaga i w oczy się rzuca nachalnie – to jakoś trudno się oprzeć częstej i niczym nieuzasadnionej degustacji 🙂

Comments are closed.